Zbrodnia i kara




Dzień Wszystkich Świętych roku Pańskiego 1755 miał być obchodzony w Lizbonie szczególnie uroczyście. W tym dniu ludność, a w szczególności jego najbogatsi mieszkańcy, dziękowała Bogu za przychylność dla siebie i ich miasta. W ciągu poprzednich 300 lat ten poprzednio zapomniany przez Boga i ludzi zakątek Europy stal się centrum finansowym i jednym z najbogatszych a może i najbogatszym miastem na świecie.
Jej mieszkańcy wierzyli głęboko w to, że swoje bogactwo zawdzięczają opatrzności boskiej i oczywiście nie omieszkali dać wyraz swojej wdzięczności budując niezliczone, przyćmiewające wszystkie inne w Europie, katedry i kościoły. W dniu 01.11.1755 te uroczystości miały zatem być szczególnie spektakularne i ilość ofiar składanych miłościwemu Bogu w formie palonych na stosach innowierców, bezbożników i zwykłych pechowców, miała być rekordowa. Przed każdą katedrą czekał już przygotowany na ofiary stos.  W uroczystych procesjach już od najwcześniejszego ranka mieszkańcy miasta wraz z patrycjatem oraz arystokracją podążali do katedr i kościołów dla odprawienia uroczystej mszy świętej której ukoronowaniem miało być spalenie na stosie tych nieszczęśników.
Zabawa zapowiadała się przednia, dlatego katedry były przepełnione i wielu z podlejszych warstw społecznych nie dostało się nawet do ich wnętrza.

I dokładnie w kulminacyjnym momencie tej ceremonii ziemia zadrżała.


Spazmatyczne wstrząsy zachwiały miastem w posadach. Przerażeni wierni, zamknięci w kościołach jak w pułapce, nie mieli najmniejszych szans na ucieczkę. Szczególnie ci z pierwszych rzędów ław kościelnych, ci najbogatsi i najznaczniejsi, byli skazani na zagładę i ginęli przywaleni świętymi figurami i relikwiami by na koniec zostać pogrzebanymi gruzami walących się murów. Ci z ostatnich rzędów i ci na zewnątrz zdołali uratować się ucieczką, przynajmniej na razie.

Ci co przeżyli pierwsze wstrząsy szukali ratunku z dala od zabudowań, które jedne po drugim zamieniały się w stosy gruzów. Najwięcej uciekinierów zgromadziło się na placu portowym wierząc że tu im już nic nie grozi. Sam Bóg zdawał się mieć litość nad nieszczęśnikami i wody oceanu zaczęły się cofać robiąc więcej miejsca dla ciągle napływających ze wszystkich stron miasta rzesz uciekinierów. Szczególnie, że spadające w kościołach kandelabry i świece stały się zarzewiem licznych pożarów  w całym mieście i kto nie zginał przywalony murami ten musiał obawiać się teraz spalenia żywcem.
Całe miasto zdawało się zamienić w jeden wielki ofiarny stos.

A potem zgromadzeni na placu portowym uciekinierzy zobaczyli na horyzoncie zbliżającą się do wybrzeża białą wstęgę. Czegoś takiego nikt jeszcze tutaj nie widział i nikt z tych ludzi nawet się nie domyślał że to nieubłaganie zbliża się finał ich tragedii w formie rosnącej w oczach monstrualnej  fali.
Sekundę potem było już po nich. Miliardy ton wody zalały miasto i ci co jeszcze żyli, znaleźli śmierć w odmętach oceanu.
I gdy nastała noc, to wraz z nią również miłosierdzie boskie zamknęło oczy nad dolę tych nielicznych co przeżyli. Z nadejściem nocy zgasł też ostatni ogarek człowieczeństwa w duszach ludzkich i ocaleni zamienili ten skrawek Ziemi w piekło.
Pozbawione wszelkich ludzkich cech bestie przemierzały miasto mordując i gwałcąc każdego kto dawał jeszcze znaki życia, i ci co jeszcze posiadali resztki człowieczeństwa modlili się do litościwego Boga o zesłanie rychłej śmierci zanim zostaną żywcem rozszarpani przez oszalałych z rozpaczy szaleńców.

Ci co przeżyli tę noc zobaczyli na własne oczy jak wygląda piekło na Ziemi. Z tego urągającego złotem miasta nie zostało nic poza kupą gruzów i kamieni. 80000 mieszkańców zginęło i z niezliczonych kościołów i katedr nie ostały się żadne w całości.
Ta katastrofa wywarła dramatyczny wpływ na losy Europy i jedno zmieniło się po niej nieodwołalnie, na placach Lizbony nie zapłonął już potem nigdy żaden stos inkwizycji.

Czy to z Bogiem czy też bez niego, los Lizbony rozstrzygną się już o wiele wcześniej.

Tak naprawdę zadecydowały o tym zaćmienia słoneczne które miały miejsce na początku XVIII 


To właśnie wskutek tych zaćmień słonecznych materia w głębi ziemi uległa przemianie i kierunki oscylacji u części wakuoli z których jest ona zbudowana uległy przeorientowaniu a przemiany fazowe minerałów zamroziły je w sieci krystalicznej na stałe. 




 


Spowodowało to jednak, że w obrębie atomów i kryształów dochodziło do interferencji pomiędzy poszczególnymi generacjami takich wakuoli i generowana przez nie przestrzeń ulegała ciągłym zmianom. Dopóki te interferencje przebiegały chaotycznie nie powodowało to żadnych widocznych skutków.
Ale dwa lata przed trzęsieniem doszło do jeszcze jednego zaćmienia słonecznego w tym rejonie Ziemi i wytworzenia kolejnej generacji wakuoli


Przyspieszyło to i wzmocniło niepomiernie efekty interferencji a tym samym zaznaczyło się zjawiskami na które zapewne żyjący wtedy ludzie nie zwrócili uwagi. Kto wie może zauważono tam parę miesięcy wcześniej że plaże atlantyckie pokryły się jak okiem sięgnąć szczątkami głębokomorskich krabów, tak jak to miało miejsce ostatnio w Kalifornii,


albo też nagle z wnętrza ziemi wydostawały się ogniste slupy przypominające błyskawice, mimo że na niebie nie było najmniejszej chmurki.


To zjawisko zachodzi bardzo często przed trzęsieniem ziemi i towarzyszą mu, tak jak w przypadku wylądowań atmosferycznych, efekty akustyczne. O czym pisałem tutaj:


W każdym razie te oznaki uszły uwadze mieszkańców Lizbony i kiedy w dniu 01.11.1755 Ziemia Wenus i Księżyc ustawiły się w jednej linii 


ich los został przypieczętowany. Nagły wzrost wartości Tła Grawitacyjnego pogłębił zjawiska interferencji i na obszarze trzęsienia ziemi doszło do gwałtownych zmian wartości przyspieszenia ziemskiego. W szczytowych momentach wzrastało ono zapewne trzykrotnie aby w następnym mgnieniu oka zmienić swój kierunek na przeciwny. Poza typowym efektem w postaci trzęsienia ziemi, doszło do znacznie większego nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Poszczególne wzrosty i spadki „siły grawitacji” w tym rejonie pociągnęły za sobą cykliczne zmniejszenie się i wzrost objętości wody oceanicznej. Spowodowało to wytworzenie fali stojącej która z każdą następna zmiana kierunku przyspieszenia osiągała coraz wyższą amplitudę. Po kilku sekundach na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych woda podniosła się na wysokość kilku metrów. To wydaje się wprawdzie niewiele ale ta fala dochodząc do wybrzeża rosła coraz bardziej i na koniec ściana wodna, wznosząca się na wysokość 30 m, runęła na dogorywające po trzęsieniu ziemi miasto.

Nasuwa się oczywiście pytanie czy tego typu zjawisko było jednostkowe i czy w przyszłości może nastąpić podobna katastrofa? Na to pytanie odpowiedz jest tylko jedna. Oczywiście takie katastrofalne trzęsienia ziemi są w tym rejonie zjawiskiem normalnym nie bez przyczyny wszystkie stare osiedla ludzkie znajdowały się na wzniesieniach. Dopiero w ostatnich stuleciach, wraz z rozprzestrzenianiem się zabobonów zwanych nauką, ludzie zapomnieli o doświadczeniach swoich przodków łudząc się że wymyślone przez rożnych szamanów formułki matematyczne gwarantują im pełne bezpieczeństwo.
Jeszcze przed 20 laty ci durnie fizycy przekonywali inżynierów i techników budujących statki i platformy morskie że fale morskie, na skutek znanych „praw fizycznych”, nie mogą być wyższe niż 15 m. Dopiero cały szereg katastrof morskich zmusił praktyków do akceptacji realiów i pogodzenia się z tym, ze przyroda ma w dupie głupoty wygadywane przez fizyków. Niestety nie do wszystkich to dotarło i na miejscu dawnej Lizbony powstało jeszcze większe miasto. I ta nowa Lizbona podzieli los tej starej równie dramatycznie. W tym rejonie katastrofalne trzęsienia ziemi zdarzają się co mniej więcej 300 lat, bo w takim właśnie cyklu powtarzają się tam szczególnie liczne zaćmienia słońca w krótkich odstępach czasu.

Ostatnie takie nagromadzenie zaćmień słonecznych miało miejsce pod koniec ubiegłego wieku.


Wprawdzie tym razem Lizbona miała fuksa ale już za 15 lat sytuacja zrobi się naprawdę gorąca. I w tym też czasie zbliży się 300 rocznica pamiętnego trzęsienia. 


Wszystkie te oznaki wskazują na to, że już niedługo powtórzy się znowu katastrofa w której tym razem zginą setki tysięcy. Taka jest cena tego, że ludzkość, a właściwie jej zdegenerowane elity, nie potrafi wyciągać wniosków z oczywistych i widocznych dla każdego zależności. I tym optymistycznym akcentem kończę, życząc państwu spokojnych następnych Wszystkich Świętych.

Niezłe jaja





Oczywiście tak jak ostrzegałem w mojej poprzedniej notce o LHC,


to musiało się tak skończyć i cały system chłodzenia akceleratora roz...ło (Grafika). Wszystkie systemy zabezpieczające wysiadły i LHC jest aktualnie na najlepszej drodze do tego aby magnesy nadprzewodzące uległy całkowitemu zniszczeniu. Mimo że nie doszło jeszcze do zagotowania helu w obiegu wtórnym, sytuacja wymknęła się już spod kontroli i w ciągu najbliższych godzin przekroczenie granicy 4,15°K jest nieuniknione. A wtedy niech Bóg ma tych baranów fizyków w swojej opiece. Tym razem nie uda im się wyłgać od odpowiedzialności i ani chybi polecą głowy. Szkoda tylko że tak późno.

Alexander Wielki był Słowianinem







Alexander Wielki był Słowianinem

Aleksander Wielki był starożytnym władcą o którym wiemy bardzo dużo, przynajmniej w porównaniu z innymi postaciami czasów starożytnych. Wydaje się on być postacią o najlepiej poznanej biografii, z racji fascynacji jaka wywoływał on u sobie współczesnych jak i wśród następnych generacji. Mimo wielu wzmianek pisemnych i świadectw materialnych, jedno umyka uwadze zarówno fachowców jak i laików. To mianowicie że wbrew ogólnie panującej opinii Aleksander Wielki nie był Grekiem a jego naród nie miał wiele wspólnego z kulturą grecką. Całe generacje historyków próbują nam wmówić jednak przeciwieństwo tego faktu robiąc z niego na silę Greka. Wprawdzie nadmienia się, że był on władcą Macedończyków, ale starożytną Macedonię nie traktuje się jako niezależny, kulturalny podmiot.

Takie podejście jest oczywiście do cna fałszywe.

Wprawdzie łączą Macedończyków i Greków silne więzi, na skutek wspólnej historii, ale w czasach Aleksandra z tej wspólnoty niewiele się już ostało i nawet języki tych narodów rozwinęły się w przeciwstawnych kierunkach.


U Macedończyków ostało się wiele elementów kulturotwórczych w stanie niezmienionym od stuleci. Zachowali oni nie tylko język swoich przodków ale również swoją pierwotną kulturę jak i gospodarcze i polityczne struktury.

U Greków doszło w tym samym czasie do drastycznych zmian, tak że nie tylko powstał u nich nowy uniwersalny język ale również doszło do wytworzenia się nowego systemu własności opartym na niewolnictwie, który dzisiaj nazwalibyśmy kapitalizmem. Pod koniec tego procesu, te oba narody, stały się dla siebie obce i Grecy zaczęli uważać Macedończyków za nieokrzesanych dzikusów.

Mimo to Macedończycy trwali niezmiennie przy swoich tradycjach ignorując pozorne sukcesy Greków. Na koniec ich sposób życia okazał się być pod każdym względem lepszym i bardziej efektywnym i Macedończycy zdominowali Grecję, nie tylko militarnie ale i gospodarczo, kończąc na zawsze czasy greckiej dominacji.
Pomimo tego, że wiemy relatywnie dużo o Aleksandrze i jego narodzie, jedno pozostaje dotychczas niewyjaśnione, to mianowicie, kim byli tak naprawdę starożytni Macedończycy. Czy byli to tacy niedorozwinięci Grecy, jak tego chce współczesna „nauka“, czy może byli Pelazgami albo jeszcze inną nacją. W jednym są jednak „historycy” zgodni, że w żadnym przypadku nie mogli być oni Słowianami. Ci mianowicie nie istnieli zdaniem tych „znafcuw“ przed 6 wiekiem naszej ery. Za to Europę zamieszkiwały w tym czasie niezliczone hordy niemieckojęzycznych Germanów.

Te wyobrażenia naszych „naukofcuw“ doznały w wyniku genetycznych analiz haplogrup ludzności Europy poważnego uszczerbku. Nagle stało się dla wszystkich jasne, również dla naszych „bohaterów nauki“, że rozkład haplogrup w Europie nie można pogodzić z dotychczasowymi wyobrażeniami o przebiegi historii na tym terenie.  Alternatywa w postaci Słowian, jako twórców  kultury europejskiej i ich dominacji we wszystkich aspektach jej rozwoju, jest dla tych piewców zachodnioeuropejskiej dominacji nie do przyjęcia.
Prowadzi to do satyrycznych wynaturzeń w postaci ignorowania Słowian i ludności Europy wschodniej w pracach nad genetyką starożytnych Europejczyków, na zasadzie, że czego się nie szuka to nie można też i znaleźć. Burdzej prymitywnej manipulacji nie można sobie wprost wyobrazić, ale mimo to znajduje ona, również wśród słowiańskich „naukofcuw“, pełne poparcie i największe sk....wa są często właśnie ich „dziełem”.

Niedawno udało mi się zadać dotkliwy cios tym matactwom w formie odczytania starożytnych inskrypcji trackich które okazały się być napisane w języku słowiańskim.


Ze względu na olbrzymie podobieństwa kulturalne, polityczne i gospodarcze pomiędzy Trakami i Macedończykami musimy przyjąć, że również ci ostatni należeli do Słowian. Oznacza to, że wszystko to co wiemy o historii starożytnej możemy wyrzucić na śmietnik i nie Grecy mieli w niej decydujący udział ale my Słowianie.

Oznacza to również, że największy wódz starożytności Aleksander Wielki był Słowianinem i gdybyśmy nagle przenieśli się o te 2300 lat wstecz, to moglibyśmy, jako Polacy, porozumieć się z nim swobodnie w naszym ojczystym języku.

Poza dowodami natury materialnej jak i kulturowej które jednoznacznie wskazują na słowiańskość Macedończyków istnieją oczywiście również inne tego dowody.

Zacznijmy od Aleksandra albo lepiej powiedziawszy od znaczenia jego imienia.

Imię Aleksander było wśród macedońskich władców bardzo rozpowszechnione i wydaje się mieć dla tego narodu szczególne znaczenie. Pierwsze ślady tego imienia prowadzą nas daleko w przeszłość do czasów istnienia Troi oraz państwa Hetytów.
W tak zwanym Traktacie Alaksadu imię to zostało wymienione po raz pierwszy. Tak mianowicie nazywał się władca miasta Wilusy, utożsamianego obecnie z Troją.


Moim zdaniem imię Alaksadu nie było imieniem tego władcy ale określeniem jego funkcji i odpowiadało współczesnej nazwie król lub książę. Za takim podejściem przemawia to, że imię to występowało w starożytności wyłącznie wśród władców, a szczególnie upodobali je sobie władcy Macedońscy.

W starożytności władca był w pierwszym rzędzie personifikacją prawa i jego wykonawcą, w ramach nakreślonych przez społeczność. I tak, nie bez przyczyny imię Prian znaczyło „prawy“ a więc ten który dba o zachowanie obowiązujących wszystkich członków społeczności praw.

W panteonie słowiańskim istniało specjalne bóstwo poświęcone tylko czuwaniem nad prawami ludzi i bogów. To bóstwo nazywane było Łada. Od imienia tego bóstwa wywodzi się też określenie „władca“, występujące w innych językach słowiańskich w formie „wladar“ lub „vladar“.
Słowo to powstało z połączenia dwóch słów, z których jedno to oczywiście imię bóstwa „ŁADA“ a ślad drugiego, zachowany w formie pojedynczej litery „W“ lub „V“, znajdziemy w greckim określeniu dla króla. To określenie zapożyczyli Grecy od swoich północnych sąsiadów Słowian i przerobili je do łatwo wypowiadanej dla nich formy „Wanax“. To słowo oznaczało pierwotnie, w języku słowiańskim, kapłana bóstwa „Łada“ i powstało na bazie słowa które współcześnie ostało się u Słowian południowych jako „svećenik". To z kolei miało swoje źródło w słowie „wici“ czyli „wiadomość“. To powiązanie jest oczywiście jak najbardziej zrozumiałe, ponieważ kapłani funkcjonują we wszystkich religiach jako pośrednicy pomiędzy bóstwem a ludźmi, przekazując dla nich „boskie“ nakazy czyli „wici“. Oczywiście słowo „wici“ było dla greków niewymawialne a więc zrobili z niego „Wanax“. Dodatkowe wskazówki na takie zależności znajdziemy również w tym, że funkcja kapłana określana jest również słowami oznaczającymi władcę, jak np. „Knez“ „Książę“ czy też jak w polskim „ksiądz“. Czyli wskazuje na głębokie powiązania religii i świeckiej władzy u Słowian.
Tak więc z połączenia tych dwóch slow „Wici“ i „Łada“ powstało określenie władcy „Wladar“ czyli  „Włodarz“ co możemy interpretować jako „kapłan Łady“.
Dokładnie ten sam proces nastąpił wśród Hetytów i Greków którzy również połączyli te dwa znaczenia ze sobą jako „Wanax“ i „Łada“ co po pewnych skrótach i przesunięciach pojedynczych liter doprowadziło do powstania określenia władcy wśród plemion starożytnych Słowian czyli do określenia „Aleksander“. To określenie zatraciło z czasem swoje podstawowe znaczenie jako określenie władcy lub jego funkcji, a zaczęło funkcjonować jako indywidualne imię wśród rządzącej dynastii.

Oczywiście nie jest to jedyny językowy dowód na słowiańskie korzenie Macedończyków i istnieją również dowody bezpośrednie. Do nich należy w pierwszym rzędzie inskrypcja znaleziona na terenie starożytnej Macedonii a którą znajdziemy w artykule Petera A. Dimitrova na stronie 3.


Ten tekst ma następującą formę.

Σαδαλας  Nikαυδpoυ
Στpατωυ  Σαδαλα
Φιλιστα  Σαδαλα  γoυη

i został przez Dimitrova przetłumaczony jako „Sadalas, syn Nikandrosa, Straton, syn Sadalasa, Philista, żona Sadalasa“.

Pomijając to, że takie wyliczanie imion nie ma za wiele sensu to to tłumaczenie jest z całkiem innego powodu fałszywe. Ten tekst jest jednoznacznie tekstem w języku słowiańskim i trzeba naprawdę bardzo się starać aby tego nie zauważyć, szczególnie że nazwisko Dimitrov sugeruje słowiańskie pochodzenie autora. Ale jak to możemy zauważyć również wśród „polskich historyków“ to właśnie ludzie o słowiańskich korzeniach kalają własną przeszłość najohydniej.

Jeśli napiszemy tę inskrypcję „lacinskimi“ literami to otrzymamy następujący tekst:

Sadalas Nikavdroy
Stratwu sadala
filsta sadala goyi

Teraz już nie można nie zauważyć jego słowiańskości i trzeba naprawdę dużo złej woli, tak jak w przypadku Dimitrova, aby tego nie „zauważyć“

Dla tych co maja z tym dalej problemy, krótkie wyjaśnienie:

Najpierw trzeba zacząć od prawidłowego wydzielenia poszczególnych wyrazów ktore Dimitrov odczytał fałszywie i najprawdopodobniej też poprzestawiał świadomie litery oby otrzymać ten teks jaki sobie wymyślił. To zadanie nie jest trudne, bo w przeciwieństwie do odczytanych przeze mnie tekstów trackich, dla Macedończyków żyjących w III w. przed naszą erą nie istniała konieczność ukrywania swojej słowiańskiej tożsamości ponieważ to właśnie oni tworzyli klasę rządzącą. Tak więc mogli oni ( w naszym przypadku była to kobieta“) napisać swoją wiadomość  we własnym słowiańskim języku.

Zrekonstruowany przeze mnie tekst ma następującą formę:

Σαδαλα ς Nikα υoδpυ
Στpατωυ Σαδαλα
Φιλιστα Σαδαλα oγυη

Sadala s Nika vodry
Stratwu sadala
filsta sadala ogyi

Słowo „sadala“ jest żeńską formą czasownika który znamy z języka polskiego jako zadała” i ktory zachował się tylko wśród chłopów gdzie używa się go w znaczeniu „zadawać paszę dla zwierząt“
Trzeba tu przypomnieć że karmienie zwierząt gospodarczych miało u dawnych Słowian zawsze kontekst religijny i to powiązanie zachowało się do dzisiaj w całym szeregu zwyczajów ludowych. W dalszej analizie tekstu zobaczymy że również i w tym przypadku użycie słowa „SADALA“ miało silny religijny aspekt.

Słowo „s nika“ znajdziemy w językach Słowian południowych np. W serbo-chorwackim jako „su neki“, albo w bośniackim jako „nika“. Oba te słowa oznaczają „trochę“.
Słowo „vodry“ jest prawie ze identyczne z naszym słowem „woda“ i ma takie samo znaczenie.

Slowo „Stratwu“ rozpoznajemy natychmiast jako nasze, wprawdzie trochę niemodne i zapomniane ale jeszcze dla wszystkich zrozumiałe, słowo „strawa“, oznaczające pokarm.

Słowo „filista“ zostało najprawdopodobniej fałszywie odczytane i pierwsza litera tego słowa powinna brzmieć jak polskie „ź“ co bardziej odpowiada greckiemu „ζ“.
Tym samy słowo to powinniśmy odczytać jako „zilista“. To słowo znajdziemy w słoweńskim języku jako słowo zelišča oznaczające zioła. Zresztą występujące i w polskim również w podobnej formie jako ziele

W słowie „ogyi“ doszło również do przestawienia liter ale napisane właściwie jest dla nas natychmiast rozpoznawalne jako polski „ogień“.

Jeśli wiec przetłumaczymy oryginalny tekst inskrypcji na polski to otrzymamy jego następujące znaczenie:

zadałam trochę wody
strawę zadałam
zioła zadałam w ogień.

Generalnie widzimy więc, ze tekst ten był tekstem religijnym i należał do kategorii tekstów wotywnych. W tym przypadku zostały wymienione wszystkie czynności ofiarne jakie dokonała, składająca ofiarę bóstwu, kobieta.
Ten typ tabliczek wotywnych zachował się u Słowian do dzisiaj i jest również w Polsce bardzo rozpowszechniony


Słowianie składali ofiary swoim bogom w formie wody, jedzenia i palenia aromatycznych ziół. Ten obrządek został w całości przejęty przez religię chrześcijańską, gdzie w ramach czynności religijnych składa się ofiarę bóstwu w formie wody święconej, chleba oraz kadzidła.

Ta zbieżność nie jest przypadkowa, o czym opowiem w którymś z kolejnych artykułów.

Translate

Szukaj na tym blogu